Niezbędnik minionej epoki: bez tych programów ciężko było korzystać z komputera

Historia komputerów to nie tylko gry retro i dawny hardware. Często zapominamy, jak ważne były programy użytkowe, które dziś są integralną częścią systemu operacyjnego, a kiedyś wymagały instalacji sporej kolekcji z podręcznego niezbędnika. Oto najważniejsze progsy z dawnych lat!

tech
Dariusz "DM" Matusiak19 stycznia 2024
16

Wspominając swoje dawne czasy z komputerem, zwykle skupiamy się na grach, które wtedy uchodziły za najlepsze, dawały nam najwięcej zabawy i emocji. Rzadziej wymieniamy pierwsze konfiguracje pecetów, dawne procesory, karty czy konsole uchodzące dziś za retro. I nic w tym dziwnego. W końcu to software jest najważniejszy – bez niego komputery są tylko buczącymi maszynami, które marnują prąd. Tylko, że oprogramowanie to przecież nie tylko gry!

Na komputerze musimy mieć jeszcze system operacyjny, który dziś jest o wiele bardzie funkcjonalny niż kiedyś. Ale dawniej, oprócz OS-a, koniecznością było zainstalowanie tzw. programów narzędziowych, bez których obsługa komputera byłaby znacznie utrudniona, a wiele funkcji nie istniało. To głównie przez nie cykliczna i niezbędna kiedyś reinstalacja Windowsa przeciągła się przez wiele godzin, a wielu z nas miało dedykowaną płytę CD lub folder z najważniejszymi programami. Mniej zapobiegliwi mogli też polegać na specjalnych płytach dodawanych do prasy komputerowej, zwykle nazywanych „Niezbędnik”.

Retro PC z systemem MS-DOS (tylko monitor nie z tej epoki) fot. Damian Kryger - Niezbędnik minionej epoki: bez tych programów ciężko było korzystać z komputera - wiadomość - 2024-01-19
Retro PC z systemem MS-DOS (tylko monitor nie z tej epoki) fot. Damian Kryger

Skupmy się więc tutaj na przypomnieniu tych najbardziej popularnych, najważniejszych programów użytkowych, których wgranie na dysk było kiedyś koniecznością, które ułatwiały nam obsługę komputera i Internetu. Programów, które, nie ma co ukrywać, zwykle pozyskiwaliśmy wtedy metodą „od kolegi” bądź „z giełdy” – nie ze sklepu, a później, w czasach Windowsa, z sieci za pomocą osobnego zestawu niezbędnego software’u. Ale takie były wtedy realia i – szczęśliwie – z każdą dekadą zmieniało się to na lepsze.

Poniższa lista ułożona jest mniej więcej chronologicznie, od tych najstarszych narzędzi, używanych jeszcze w czasach MS DOS-a. Zapraszamy Was więc na sentymentalną podróż przez „nudne”, ale ważne i niezbędne programy użytkowe, które uzupełniały nasz system operacyjny. A jeśli coś pominęliśmy, a na pewno tak jest, dopiszcie to w komentarzach!

Norton Commander – niebieskie wybawienie od pisania komend

Do połowy lat 90. ubiegłego wieku komputery pecetowych graczy działały na systemie operacyjnym MS DOS. Był to system tekstowy i po włączeniu komputera użytkownik widział jedynie migający tzw. „kursor zachęty”, by wpisać właściwą komendę. W takim środowisku uruchomienie gry wiązało się z niemal hakerską wiedzą, jak na dzisiejsze standardy, czyli wpisania szyfru:

d:

cd gry\wolf3d

wolf3d.exe

Jeszcze dłuższe zaklęcia trzeba było wstukać przy kopiowaniu plików. Lekarstwem na to mozolne wpisywanie liter był absolutnie niezbędny w czasach DOS-a menadżer plików Norton Commander ze swoim charakterystycznym, niebieskim tłem. Wielu z nas miało wpisaną ścieżkę do niego w pliku autoexec.bat, dzięki czemu włączał się automatycznie przy starcie komputera i to właśnie Norton był ekranem startowym. A wtedy już bardzo łatwo, za pomocą kursorów, entera i przycisków funkcyjnych można było wykonywać wszelkie operacje na plikach – włączać gry, kopiować, kasować pliki, tworzyć i przenosić foldery czy edytować pliki tekstowe.

Norton Commander – taki widok dawał niezwykłą łatwość obsługi plików. Fot. Damian Kryger - Niezbędnik minionej epoki: bez tych programów ciężko było korzystać z komputera - wiadomość - 2024-01-19
Norton Commander – taki widok dawał niezwykłą łatwość obsługi plików. Fot. Damian Kryger

Total Commander istnieje już od 1993 roku i pierwotnie nazywał się Windows Commander – przenosił funkcjonalność popularnego Nortona do środowiska „okienek”. Autorzy zmuszeni byli do zmiany nazwy w 2002 roku w związku z pretensjami Microsoftu do nazwy.

Na komputerach Apple i ich systemie macOS istnieje od lat m.in. program ForkLift, który oferuje funkcjonalność i interfejs ekranowy Nortona w tym systemie.

Program stworzył John Socha w 1986 roku i wydał dzięki firmie Peter Norton Computing, która w 1990 roku została przejęta przez znanego do dziś Symanteca. Genialny pomysł z obsługą plików i folderów za pomocą dwóch sąsiadujących paneli okazał się strzałem w dziesiątkę i szybko stał się standardem w branży, którego do końca nie wykorzeniła nawet metoda „przeciągnij i upuść” z graficznego interfejsu Windowsa. Norton znalazł bowiem wielu naśladowców i do dziś sporo użytkowników preferuje zarządzanie plikami za pomocą Total Commandera, który, choć o wiele bardziej rozbudowany, działa dokładnie jak stary Norton, nie zmieniając nawet skrótów klawiszowych. Symantec oficjalnie „uśmiercił” Norton Commandera w 1999 roku.

DOS-owy Norton Commander to była rewolucja w komunikowaniu się z komputerem i zarządzaniu plikami jeszcze zanim spopularyzowały się pierwsze wersje Windowsa. Nie trzeba było już pamiętać różnych komend i mozolnie przeskakiwać pomiędzy katalogami. Przeglądanie, kopiowanie, kasowanie czy wyszukiwanie pojedynczych lub całych grup plików i katalogów nagle stało się bajecznie proste. Jednym z pierwszych programów, który zainstalowałem po zakupie pierwszego komputera z okienkami był Windows Commander, a później nadeszła przesiadka na Total Commandera, którego regularnie używam do dzisiaj. Nie wyobrażam sobie codziennego funkcjonowania, gdyby miał istnieć tylko systemowy Eksplorator plików, bo podejrzewam, że wszystkie operacje wykonywałbym kilka razy wolniej.

Jacek "Stranger" Hałas

MkS_Vir – polskie lekarstwo na wirusy

Może trudno w to uwierzyć, ale w czasach bez Internetu złapanie komputerowego wirusa było dość częstym przypadkiem. Wszystko przez panujące powszechnie wtedy piractwo i instalowanie gier z przeróżnych źródeł, z dyskietek lub kopii, które wcześniej mogły gościć w niezliczonej ilości komputerów. Konsekwencje nie były tak groźne jak teraz, bo nikt nie wykradał nam haseł, kont, nie włamywał się na rachunek bankowy ani nie używał mocy komputera do kopania kryptowalut. Niemniej, czasem programy lub system operacyjny przestawały się uruchamiać, na ekranie pojawiały się dziwne obrazy i dźwięki, mogło dojść do zniszczenia danych albo komputer działał zauważalnie wolniej.

Polski MkS_Vir ratował z niejednej sytuacji. Fot. Damian Kryger - Niezbędnik minionej epoki: bez tych programów ciężko było korzystać z komputera - wiadomość - 2024-01-19
Polski MkS_Vir ratował z niejednej sytuacji. Fot. Damian Kryger

Receptą na to było pamiętanie o systematycznym skanowaniu dysku i każdej nowej zawartości programem antywirusowym. Najpopularniejszy było wtedy polski MkS_Vir od nieodżałowanego twórcy Marka Sella. Początkowo, w 1987 roku, autor stworzył go tylko na własne potrzeby, ale z czasem pojawiła się i wersja komercyjna. Mimo powszechnego piracenia MkS_Vira, autor regularnie aktualizował program. Na początku dyskietki z nowymi bazami wirusów wysyłane były pocztą do legalnych użytkowników. Później pojawiła się wersja demonstracyjna, z której można było korzystać przez tydzień, ale bardzo szybko pojawiały się „cracki” ściągające blokadę. Alternatywą zakupu licencji było oddanie swojego komputera do serwisu, gdzie odwirusowywano go za opłatą.

O popularności MkS_Vira najlepiej świadczy fakt, że niektóre wirusy podszywały się pod ten program. Jego dużą zaletą była też swego rodzaju encyklopedia wirusów, jak dodatkowa zawartość. Można było w niej znaleźć nie tylko opis działania poszczególnych trojanów, ale i bezpiecznie podejrzeć przykładową demonstrację ich działania. Marek Sell zmarł w 2004 roku, ale MkS_Vir rozwijany był nadal. Pojawiła się wersja na Windowsy i skaner online. Wsparcie programu zakończyło się w 2014 roku, ale cztery lata później nowy właściciel wskrzesił markę mks_Vir z nowym logo jest ponownie dostępny na rynku.

pkzip / pkunzip i ARJ – dziadek WinRAR-a

Źródło: Blake Patterson.
Źródło: Blake Patterson.

Na przełomie lat 80. i 90. dominowały jeszcze gry mieszczące się na jednej dyskietce. Pakowanie folderów do jednego pliku nie było wtedy jeszcze powszechne, ani nawet wskazane, bo w razie jakiegoś błędu nośnika istniała szansa, że uszkodzony będzie jakiś nieistotny plik. W przypadku spakowanej paczki zwykle nie można było jej rozpakować. Sytuacja jednak zmieniła się, gdy instalki gier zaczęły zajmować kilka dyskietek, a w świecie komputerowego piractwa łatwiej było o zawartość folderu docelowego z całą grą. W świecie bez pendrive’ów trzeba było polegać na dyskietce 3,5 cala, która miała pojemność ograniczoną do 1,44 megabajta.

Popularny program do pakowania pkzip był tu nieprzydatny, bo potrafił tylko pakować całą zawartość do jednego pakietu. Prawdziwym wybawieniem był za to programik ARJ, stworzony przez Roberta K. Junga w 1991 roku. ARJ.exe pozwalał przede wszystkim dzielić pakowaną zawartość na paczki o określonym rozmiarze. Grę, która zajmowała 10-15 megabajtów dało się więc automatycznie podzielić na kilka spakowanych plików 1,4 MB i przenieść na dyskietki. Przy rozpakowywaniu byliśmy proszeni o zmianę nośnika na kolejny, zupełnie jak przy oryginalnej wersji instalacyjnej. To właśnie w taki sposób powstała absurdalna, ale i legendarna, dyskietkowa wersja gry Mad Dog McCree. Był to tytuł ekskluzywny dla raczkującego wtedy nośnika CD-ROM i bez tego napędu spiracona gra wymagała aż 67 dyskietek 3,5-calowych.

ARJ nigdy nie wyszedł poza tekstowy interfejs, wymagający wpisywania komend i wskazywania w nich właściwego archiwum. Szybko wyparł go format RAR i znany do dziś WinRAR, choć sam program ARJ był rozwijany do 2012 roku.

TAG pisano przed erą Worda

Na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku w modzie było jeszcze odręczne pismo i długopis – w ten sposób odrabiało się wypracowania, oddawało wszelkie pisma urzędowe i CV. Na domowych komputerach pisało się albo dla frajdy, albo gdy należało się do nielicznych posiadaczy drukarek igłowych firmy Olivetti. I jeśli już trzeba było coś popisać, w czasach systemu DOS z pomocą przychodził TAG – polski edytor tekstu, który pracował w trybie graficznym i pozwalał pisać z polskimi znakami. Powstał w 1988 roku, w gdańskiej spółdzielni InfoService, a ostatnia aktualizacja ukazała się w 1996 roku. Był bardzo popularnym programem w biurach, dopóki nie nadeszła era Microsoft Worda. Do wyboru była jeszcze tańsza, uboższa wersja o nazwie MiniTAG.

Przodek Worda prosto z Polski. Fot. Damian Kryger - Niezbędnik minionej epoki: bez tych programów ciężko było korzystać z komputera - wiadomość - 2024-01-19
Przodek Worda prosto z Polski. Fot. Damian Kryger

mIRC – rozmowy w sieci dla wtajemniczonych

mIRC symbolicznie reprezentuje tu różnych klientów usługi IRC, bo było ich trochę, i to nawet na Amigę. A czym był IRC, czyli Internet Relay Chat? Nie będzie chyba przesady w określeniu, że to przodek wszelkich internetowych forów, komunikatorów w stylu Gadu-Gadu, Messengera i serwisów społecznościowych. Kiedy jeszcze nic z tego nie istniało, był IRC – sieciowa usługa pozwalająca na długie, grupowe i indywidualne dyskusje na przeróżne tematy. IRC stworzył zasady, które do dziś obowiązują choćby na Discordzie – hashtagi, „małpę” przed nazwą użytkownika (wtedy tylko u adminów), czy zakaz floodowania – „zalewania” kanału swoimi wiadomościami, np. wciskając enter po każdym słowie.

IRC dzielił się na kanały o przeróżnej tematyce, które odpowiadały dzisiejszym kanałom Discorda czy pokojom na internetowych czatach. Biorąc pod uwagę, że dostęp do sieci nie był wtedy powszechny, a skonfigurowanie IRC-a wymagało minimum fachowej wiedzy, poziom dyskusji zwykle był dużo wyższy niż w dzisiejszych X-twitterowych i facebookowych wymianach poglądów, choć różne wybryki też się zdarzały. Dla wielu z nas IRC był źródłem pierwszych wirtualnych znajomości, często z ludźmi dzielącymi te same pasje i powodem do zarwania niejednej nocy na samym „pisanym” rozmawianiu.

ICQ, Gadu-Gadu, Tlen, Miranda, itp. – rozmowy w sieci dla każdego

Metody się nie zmieniły, zmieniły się narzędzia. Dziś nie wyobrażamy sobie codziennej komunikacji ze znajomymi bez Messengera, WhatsAppa czy Discorda. Kiedyś rozmawialiśmy tak samo, tyle że wyłącznie za pomocą komputera, nie smartfona. O ile Gadu-Gadu czy Tlen jeszcze są dobrze pamiętane, a ten pierwszy działa do dziś, prawdziwym zabytkiem jest tu ich „dziadek”, czyli komunikator ICQ – wymowa tych liter po angielsku brzmi jak zdanie „szukam cię”.

ICQ również działa obecnie jako Messenger i klient VoIP, ale jego historia sięga 1996 roku. Pięć lat później miał już ponad 100 milionów użytkowników. ICQ posiadał funkcję wyszukiwania losowych osób po kraju zamieszkania czy zainteresowaniach, co prowadziło do zawierania wirtualnych znajomości z ciekawymi ludźmi z całego świata – wtedy jeszcze szansa na spotkanie po drugiej stronie jakiejś zboczonej lub szalonej osoby była dość mała. Pamiętam, że raz zaczepiła mnie studentka z Brazylii, która pisała pracę o Polsce i chciała wypytać o różne rzeczy „u źródeł” – nasza znajomość przetrwała dzięki ICQ kilka dobrych lat!

A później przyszły czasy Gadu-Gadu, który generalnie kopiował interfejs i funkcje ICQ, pojawił się też konkurencyjny Tlen. Największe nerdy internetowe wybierały jednak Mirandę, która dzięki dziesiątkom pluginów obsługiwała wszystkie komunikatory na rynku i pozwalała jeszcze dostosować wygląd – po trzech godzinach dłubania wyglądała np. jak Gadu Lite.

Źródło: Hubert Wrzesiński - Niezbędnik minionej epoki: bez tych programów ciężko było korzystać z komputera - wiadomość - 2024-01-19
Źródło: Hubert Wrzesiński

W czasach, gdy SMS-y i połączenia głosowe kosztowały fortunę, zwłaszcza z perspektywy nastolatka, komunikatory takie jak Gadu-Gadu były prawdziwym zbawieniem. Wystarczyło, że miałem numer znajomego i mogliśmy z pomocą komputera wysyłać sobie tyle wiadomości, ile tylko chcemy. Nie przeszkadzała w tym odległość, co pozwalało mi pozostawać w kontakcie z przyjaciółmi z gier MMO oraz tymi ze szkoły. Umawianie się na spotkania lub po prostu siedzenie po nocy i pisanie było wtedy czymś ekscytującym, co teraz może brzmieć dziwnie.

Zbigniew "Canaton" Woźnicki

To był taki mój mały codzienny rytuał – po powrocie ze szkoły jadłem obiad, uruchamiałem komputer, włączałem Tibię, żeby robić runki na sprzedaż i oczywiście Gadu-Gadu, żeby mieć kontakt ze znajomymi. Telefony miało już wówczas sporo ludzi, jednak ceny o których wspomina Zbyszek robiły swoje – dzwoniło się i SMS-owało jedynie w ostateczności.

Gadu-Gadu było idealnie skrojone pod potrzeby użytkowników, ale też możliwości sprzętu. Lekki programik z prostą formą wymiany wiadomości i z animowanymi emotkami to wszystko, czego wtedy potrzebowałem. A dźwięk nowej wiadomości czy ustawianie zabawnych opisów pamiętam do dziś. Tlen z kolei kompletnie nie przyjął się wśród moich znajomych. Właściwie korzystałem z niego tylko do kontaktu z jednym przyjacielem, było to coś w rodzaju platformy dla „wtajemniczonych”, na której rozmawialiśmy, czując się lepszymi od zwykłych „gadu-gadowców”.

Konrad „Eklerek” Sarzyński

WinAMP – It Really Whips the Llama's Ass

Dziś synonimem słuchania muzyki i kolekcjonowania ulubionych kawałków oraz wykonawców stał się serwis streamingowy Spotify. Na przełomie lat 90. i 2000. muzyki słuchało się głównie z „empetrójek”, a na każdym komputerze zainstalowany był darmowy „kombajn” muzyczny – WinAMP. Software’owy odtwarzacz plików dźwiękowych firmy Nullsoft pojawił się w 1997 roku i mocno przyczynił się do nielegalnego obrotu piosenkami w formacie MP3. W sieci kwitła wymiana spiraconych płyt największych wykonawców, i to już chwilę po rynkowej premierze. Mało kto kupował drogie płyty CD, skoro w Internecie wszystko było dostępne za darmo.

A do słuchania służył właśnie WinAMP, który nie tylko odtwarzał MP3, ale i pozwalał tworzyć swoje playlisty, biblioteki plików, no i pozwalał na wgrywanie „skórek”, czyli zmianę wyglądu np. na klasyczną wieżę Hi-Fi. Do 2001 roku słynny program ściągnięto z sieci ponad 60 milionów razy. WinAMP był wtedy najpopularniejszą aplikacją na Windowsa. To właśnie wtedy w sieci toczyły się niekończące się dyskusje o wyższości formatu FLAC nad MP3 i o tym, jak MP3 w jakości 192 kbps jest lepsze od „szumiącego” 128 kbps.

Kres popularności MP3 przyszedł dopiero z rewolucją iPoda od Apple i możliwością kupowania pojedynczych piosenek z symboliczną kwotę w sklepie iTunes, ale do Polski trafiło to z bardzo dużym opóźnieniem. Empetrójki i WinAMP rządziły u nas jeszcze długi czas. Sam WinAMP zyskał nowych właścicieli i obecnie próbuje znowu zaistnieć na rynku z ofertą mniej znanych wykonawców, podcastów i stacji radiowych.

Dzięki WinAMP-owi mogłem na swoim komputerze odtwarzać muzykę jaką tylko chcę i to bez potrzeby posiadania fizycznego nośnika. To właśnie utwory muzyczne były moimi pierwszymi plikami pobranymi z Internetu, żeby móc posłuchać czegoś podczas surfowania po sieci lub podczas grania. Ogromną zaletą programu były jego liczne skórki, co dawało w pewien sposób możliwość wyrażenia siebie i skonfigurowania programu pod swoje gusta. Tego aspektu na pewno brakuje mi w aktualnych nowoczesnych aplikacjach.

Zbigniew "Canaton" Woźnicki

Jestem chyba jedną z tych nielicznych osób, które z WinAMP-a praktycznie nie korzystała. Owszem, miałem zainstalowanego, kilka razy próbowałem, ale co do zasady moim domyślnym odtwarzaczem był… Windows Media Player. Może z dzisiejszej perspektywy wydaje się wyjątkowo ubogi i siermiężny, ale gdzieś w latach 2003-2006 radził sobie całkiem nieźle. No i te efekty wizualne, czuć było powiew świeżości!

Konrad „Eklerek” Sarzyński

Nero Burning ROM – backup Internetu i swoich cyfrowych kolekcji

„Co wy tam wypalacie? Ja? Esperanze, ale jak pan chce, to Franc ma Verbatimy”.

Nero Burning ROM to prawdopodobnie jeden z nielicznych programów, który większość miała w tamtych czasach jako legalne oprogramowanie, z ważną licencją. A to dzięki temu, że płyta z nim często dołączana była do nagrywarek CD-RW. Kosmicznie drogi sprzęt, w który na początku inwestowali jedynie giełdowi piraci, z czasem stał się standardem w każdym komputerze, później zastąpiony przez napędy DVD-ROM i w końcu DVD-RW. Popularny Nero w swoich kolejnych odsłonach świetnie sobie radził z nagrywaniem płyt CD i DVD.

Gry, divXy, empetrójki, zdjęcia, a nawet „cały” Internet – na płytach wypalało się wszystko! - Niezbędnik minionej epoki: bez tych programów ciężko było korzystać z komputera - wiadomość - 2024-01-19
Gry, divXy, empetrójki, zdjęcia, a nawet „cały” Internet – na płytach wypalało się wszystko!

A nagrywało się (czy też wypalało) wtedy niemal wszystko. Najczęściej gry, bo dostęp był łatwy, gier było dużo, a miejsce na twardym dysku komputera szybko się kończyło. Oprócz gier królowały filmy w formacie divX, które kompresowano tak, by zajmowały dokładnie tyle megabajtów, ile mieściło się na jednej płycie CD. W lepszej jakości często rozbijano je na dwie płyty. Byli też tacy, którzy robili „backup Internetu” – na płytach lądowały aktualne patche, niezbędne programy, popularne w sieci filmiki, obrazki, pliki dźwiękowe i oczywiście zajmujące ogrom miejsca biblioteki z muzyką w formacie MP3. Z czasem Nero pozwalał nawet na takie czary, jak dogrywanie plików w kolejnej sesji albo laserowy grawerunek płyt dzięki technologii LightScribe. Później pojawiła się „odchudzona” wersja Nero Express. Ostatnia wersja programu pojawiła się w listopadzie 2023 roku, po sześcioletniej przerwie.

Nie pamiętam, kiedy dokładnie w moim komputerze zawitał napęd z magicznymi literami CD-RW na froncie, ale w paczce z nim dostałem płytę z programem Nero Burning ROM (swoją drogą, tę grę słów zrozumiałem dużo później) i zacząłem odkrywać nowe możliwości, jakie daje technologia. Przegrywanie płyt audio, wypalanie empetrójek, żeby mieć kopie zapasowe wszystkiego, co leży na dysku, sprawdzanie funkcji "overdrive" i upychanie maksymalnej liczby megabajtów na każdej płycie. A także kopie gier, a jakże. A bo kolega miał dostęp, a bo kieszonkowego mało, a bo łatwiej było przegrać coś na CD niż pytać rodziców, czy mogę sobie kupić ten, czy tamten tytuł. Z perspektywy czasu wygląda to jak masa niepotrzebnej roboty, ale ile się nauczyłem o tym, jak działa komputer, to moje.

Filip „FSM” Grabski

eMule, eDonkey, Kazaa, Napster – kiedyś każdy był Jackiem Sparrowem – tak jakby

O ile na co dzień unikamy tematu piractwa, które dziś nie jest aż tak popularne, jak kiedyś, tak we wspomnieniach o nim nie ma nic niemoralnego. Trudno wszak udawać i próbować wypierać fakty historyczne – a te były takie, że i w latach 90. ubiegłego wieku i w pierwszej dekadzie XXI wieku, na większości domowych komputerów, na giełdach, w akademikach, a nawet sieciach kablowych i biurach piractwo komputerowe kwitło w najlepsze! A po roku 2000 wymiana nośników z rąk do rąk powoli była zastępowana ściąganiem gier, filmów i piosenek z sieci za pomocą programów peer-to-peer, czyli nie z warezowych serwerów, tylko od wielu innych posiadaczy danego pliku jednocześnie.

Służyły do tego takie programy, jak Kazaa, eDonkey i eMule. Początkowo była to jednak metoda głównie dla cierpliwych, bo prędkość pobierania była pojęciem względnym. Ściągnięcie jednej płyty CD, czyli ok. 700 MB, często oznaczało zostawienie włączonego komputera na noc albo kilkudniowe sesje takie były uroki pierwszych stałych łączy o prędkości 128 kbps, typu SDI od Telekomunikacji Polskiej S.A. W dodatku ściągnięcie pliku wcale nie oznaczało, że dostało się to, co chciało. Ówczesne trolle internetowe często wstawiały pod gorącym tytułem jakąś staroć albo film „dla dorosłych”, nie wspominając o łatwości zainfekowania komputera jakimś wirusem z takiej zdobyczy z sieci.

Ale nawet najgorsze „wtopy” nie działały odstraszająco – po prostu włączało się ściąganie kolejnej, wiarygodnie wyglądającej pozycji z wyszukiwarki.

Na osobną wzmiankę zasługuje Napster, czyli program do wyszukiwania i ściągania wyłącznie piosenek w formacie MP3. Napisany przez parę studentów w 1999 roku był wielkim hitem ówczesnego Internetu, ale projekt w takiej postaci upadł zaledwie dwa lata później, w wyniku licznych procesów o naruszanie praw autorskich, wytoczonych przez takie sławy, jak Dr. Dre czy Lars Ulrich z Metalliki. W szczytowym okresie swojej dwuletniej kariery miał 80 milionów użytkowników, a niektóre piosenki pojawiały się w Napsterze jeszcze przed swoją premierą.

Z czasem programy typu eMule i ten sposób wymiany plików zostały wyparte siecią BitTorrent i jej klientami.

Zanim powstały popularne torrenty, to korzystało się z sieci peer-to-peer za pomocą takich programów, jak eMule, eDonkey, Napster czy Kazaa. Kto w tamtych czasach nie piracił, niech pierwszy rzuci kamieniem. Zwłaszcza w Polsce, gdzie gry, filmy i muzyka debiutowały z opóźnieniem, więc trzeba było sobie radzić. Samo piractwo z kolei nie było tak słusznie piętnowane, jak teraz.

Co mogę napisać? Człowiek był młody i głupi, a dzięki takim programom nauczył się, że plik o nazwie Mroczne widmo może w rzeczywistości skrywać zupełnie inne, filmowe widowisko, które niekoniecznie nadaje się do oglądania w rodzinnym gronie. Szkoda, że wtedy nie przyszło mi do głowy sprawdzić wcześniej, co pobrałem.

Patryk "PefriX" Manelski

DivX, XviD, BESTPlayer, NapiProjekt – filmoteka przed erą Netflixa

Z wypalaniem płyt w Nero i ściąganiem plików z eMule łączy się obowiązkowo hasło „divX”. Była to metoda kompresji plików wideo, dzięki której filmy z płyt DVD można było zmieścić na jednej płycie CD, i to bez jakieś znacznej utraty jakości. Później powstał jeszcze konkurencyjny XviD, jako darmowa, otwarta alternatywa. DivX był dla filmów tym, czym MP3 dla muzyki – umożliwiał błyskawiczne rozpowszechnianie w sieci filmów, często równo z ich kinową premierą.

Główny kłopot z divXami była ciągła aktualizacja pakietu kodeków, których było zbyt dużo na rynku. Ściągnięty film często był już skompresowany nowym divXem albo zupełnie innym kodekiem i zawsze należało pamiętać, by ściągnąć nową wersję albo wręcz całą paczkę różnych kodeków, bo często dźwięk wymagał oddzielnych plików.

Jest końcówka roku 2000. Kolega przychodzi z dwiema płytami CD. Pytam "co na nich jest?", mówi Matrix. Ja reaguję entuzjastycznie, wszak to mój ulubiony film i po trzech wizytach w kinie mam ochotę wrócić do niego. Wkładam więc płytę, odpalam, ale nie działa. "Nową paczkę divX masz?", pyta kolega. Ja na to, że chyba mam. Po czym okazuje się, że jednak wyszła nowa, więc pobieram, instaluję i działa. A później pojawiła się kopia Matriksa na jednej płycie CD, z jakością lepszą niż ta poprzednia. Biblioteczka płyt nagranych przez tego, czy owego kolegę, a później przeze mnie samego, rosła. Nowe wersje kodeków pojawiały się często, a ja przy każdej reinstalacji Windowsa XP upewniałem się, że ściągnąłem najnowszą paczkę. I owszem, używałem BESTplayera, ale gdy kilka lat później odkryłem VLC, zrobiło się łatwiej.

Filip „FSM” Grabski

Do takiej biblioteki divXów potrzebny był odtwarzacz, który potrafił te wszystkie pliki uruchomić bez niespodzianek oraz wyświetlić poprawnie polskie napisy. Tu już wybór był dość duży, ale z moich doświadczeń najlepiej spisywał się BESTPlayer – mały, szybki, intuicyjny w obsłudze, bez zbędnych wodotrysków i niepotrzebnych udziwnień.

Popularny był też programik o nazwie NapiProjekt, który służył wyłącznie do wyszukiwania i ściągania polskich napisów do divXów. Wystarczyło wskazać plik z filmem na swoim dysku, a program sam dobierał do niego napisy, o ile takie istniały w sieci.

Uwielbiam programy, które zużywają mało zasobów komputera i które są przy tym wszechstronne, szybkie i intuicyjne w obsłudze. BESTplayer idealnie sprawdzał się w tych wszystkich kategoriach. W jego najstarszych wersjach nie trzeba było go nawet instalować i wystarczyło odpalenie pojedynczego pliku .exe, a jedynym wymogiem było posiadanie odpowiednich kodeków (K-Lite Codec Pack na zawsze w moim serduszku). Odtwarzał wszystkie popularne formaty i rzadko kiedy odmawiał mi posłuszeństwa. Czasy się zmieniły, ale nawet teraz trzymam go dalej na dysku i dzielnie radzi sobie np. z wyświetlaniem zapisanych gameplayów we współczesnych formatach. Jak sama nazwa mówi – najlepszy odtwarzacz.

Jacek "Stranger" Hałas

Czasy divXów to była istna filmowa partyzantka, która dziś, w czasach streamingu tysięcy pozycji za kwotę abonamentu, wydaje się surrealistycznym wspomnieniem. Obok dobrej jakości kopii filmów z płyt DVD w sieci często lądowały takie warianty, jak „Cam-y”, czyli filmy kręcone kamerą z ręki na sali kinowej, z absolutnie fatalną jakością dźwięku i obrazu, ze śmiechem i reakcjami widowni. I o dziwo – takie kopie miały swoich zwolenników, którzy nie chcieli czekać na właściwą premierę. Zdarzały się też takie osobliwości jak wersje przeznaczone wyłącznie dla jurorów Oscarów czy innych konkursów, udostępniane w wielkiej tajemnicy, ze znakami wodnymi, a jednak zawsze znajdywał się ktoś, kto wykonywał nielegalną kopię takiej płyty.

Zdobycie pliku video z filmem często bywało zaledwie połową sukcesu – drugą połową było dobranie pasującego do niego pliku z napisami. Dobranie, bo po sieci krążyły wersje w najróżniejszych formatach i framerate’ach, a nawet o różnej długości trwania – bo na przykład ktoś postanowił wyciąć napisy początkowe, by odchudzić plik o kilkanaście cennych megabajtów. Pobierałam więc tyle różnych wersji napisów, ile miałam szczęście znaleźć, i dopasowywałam metodą prób i błędów; sukcesem bywało samo znalezienie takich napisów, które rozjeżdżały się z dźwiękiem o ledwie sekundę.

I wtedy, cały na biało, wjeżdża on – NapiProjekt. Dzielny, mały programik, który to wszystko robił za mnie. Późniejsze wersje programu potrafiły nawet dopasować napisy do wszystkich plików video w danym folderze! I choć wciąż zdarzało się, że napisów do jakiegoś filmu po prostu w sieci nie było (bo „jakimś filmem” był japoński horror z 1968 roku), to z NapiProjektem moje życie było o wiele, wiele prostsze.

Ania Garas

Daemon Tools, Alcohol 120% - “ochrona CD przed rysami”

Te programy powstały w szlachetnym celu, ale szybko zaczęto wykorzystywać je do tych mniej prawych. Za ich pomocą można było stworzyć obraz płyty CD, w popularnym kiedyś formacie *.ISO. Co więcej, soft tworzył wirtualne napędy CD w systemie, dzięki którym komputer mógł działać tak, jakby miał zawsze dostęp do kilku płyt z danymi – dla nas oznaczało to, że nie musieliśmy za każdym razem szukać dysków po pudełkach i przekładać ich do komputera. Nie tylko było to wygodne, ale i chroniło delikatne nośniki przed zarysowaniem, a czasem nawet pęknięciem w napędzie.

Takie rozwiązania były jednak idealne dla komputerowego piractwa. Obrazy płyt ISO szybko zalały sieci peer-to-peer, w wielu przypadkach były też receptą na obejście najprostszych zabezpieczeń, jak choćby unikalnej nazwy płyty, bez której instalacja z niej nie była możliwa. Daemon Tools radził sobie też ze znacznie bardziej skomplikowanymi zabezpieczeniami w stylu SecuROM i SafeDisc. Korzystanie z obrazu ISO, czy to wirtualnie, czy przez wypalenie go na płycie sprawiało, że nie trzeba było sobie zaprzątać głowy zabezpieczeniami. Archiwizację swojej kolekcji oryginalnych płyt wykonywali nieliczni.

Odpalanie gier pozyskanych z, ekhem, alternatywnych źródeł pozyskiwania gier, wymagało zdobywania konkretnych umiejętności – no i czytania instrukcji. Większości krążących po sieci instalek towarzyszyły pliki pt. readme – często ilustrowane misternymi grafikami wykonanymi z ASCII – przeprowadzające początkujących Jacków Sparrowów krok po kroku przez proces uruchomienia „pozyskanych” dóbr. No i gdyby nie to, że owe instrukcje wprost poleciły mi użyć programu Daemon Tools, pewnie bym tego nie zrobiła – nie z obawy przed zainstalowaniem na swoim dysku jakiegoś Belzebuba; po prostu sama nazwa programu krzyczała „jestem podejrzanym programem do robienia podejrzanych rzeczy w podejrzany sposób”. No ale ja naprawdę, naprawdę bardzo chciałam zagrać w grę.

Jak się okazało, nie taki Daemon Tools straszny, jak go malują – ot, program do tworzenia wirtualnych napędów dysku, w którym to napędzie można umieścić „pozyskany” obraz płytki z wymarzoną grą. Podobno są na świecie ludzie, którzy używają go do odpalania kopii własnych, legalnie pozyskanych dysków... pewnie mieszkają tam, gdzie jednorożce.

Ania Garas

ACDSee, IrfanView – podglądanie jpg-ów

Na koniec odpocznijmy trochę od piractwa. Przez długi czas do Windowsa konieczne było instalowanie wygodnej i szybkiej przeglądarki zdjęć i wszelkich plików graficznych. Tutaj dominowały chyba dwie pozycje: IrfanView oraz ACDSee. Obydwa programy charakteryzowały się „lekkością”, szybkością działania i ogromną biblioteką obsługiwanych formatów. Pozwalały też na prostą edycję zdjęć, a najbardziej przydatny był podgląd całych folderów zdjęć w formie „thumbnailsów” – coś, czego katalogi Windowsa kiedyś jeszcze nie potrafiły. ACDSee powstał w 1994 roku, pierwotnie jeszcze na Windowsa 3.1, IrfanView dwa lata później. Przez lata funkcjonowały na naszych komputerach jako obowiązkowe albumy ze zdjęciami.

No i się zdenerwowałem. IrfanView na liście retro programów?! Przecież używam go cały czas! No tak, cały czas od ponad 2 dekad… Właściwie nie wyobrażam sobie otwierania plików graficznych w jakimkolwiek innym programie. Czy to screenshoty z gier, czy zdjęcia z wycieczki, jeśli oglądam je na komputerze, to koniecznie w IrfanView. Program zachował lekkość bytu – uruchamia się błyskawicznie i nie ma tej ociężałości systemowej przeglądarki, która mam wrażenie, że z każdą kolejną wersją Windowsa działa coraz gorzej.

IrfanView da sobie też radę z prostą obróbką zdjęć. Nie wyretuszuje zakoli ani nie doda wygenerowanej przez AI grupy przyjaciół w tle, ale świetnie nada się do codziennych czynności. Zmieni format, rozmiar, nieco podbije kolory albo pozwoli zmienić jasność.

Logo w postaci rozjechanego kota to prawdopodobnie jeden z ostatnich reliktów dzikich lat 90. ubiegłego wieku wciąż obecnych na moich komputerach. Tak, wtedy ikony i programy nie były nudne.

Konrad „Eklerek” Sarzyński

Dariusz "DM" Matusiak

Dariusz "DM" Matusiak

Absolwent Wydziału Nauk Społecznych i Dziennikarstwa. Pisanie o grach rozpoczął w 2013 roku od swojego bloga na gameplay.pl, skąd szybko trafił do działu Recenzji i Publicystki GRYOnline.pl. Czasem pisze też o filmach i technologii. Gracz od czasów świetności Amigi. Od zawsze fan wyścigów, realistycznych symulatorów i strzelanin militarnych oraz gier z wciągającą fabułą lub wyjątkowym stylem artystycznym. W wolnych chwilach uczy latać w symulatorach nowoczesnych myśliwców bojowych na prowadzonej przez siebie stronie Szkoła Latania. Poza tym wielki miłośnik urządzania swojego stanowiska w stylu „minimal desk setup”, sprzętowych nowinek i kotów.

Windows 11 otrzyma wsparcie dla dwóch popularnych formatów

Windows 11 otrzyma wsparcie dla dwóch popularnych formatów

Tesla nadal zmaga się z problemami. Ogłoszono kolejne zwolnienia

Tesla nadal zmaga się z problemami. Ogłoszono kolejne zwolnienia

OpenAI nawiązało współpracę z Redditem. Posty użytkowników forum posłużą do szkolenia sztucznej inteligencji

OpenAI nawiązało współpracę z Redditem. Posty użytkowników forum posłużą do szkolenia sztucznej inteligencji

Twitter oficjalnie przeszedł do historii. Adres URL został zmieniony na X

Twitter oficjalnie przeszedł do historii. Adres URL został zmieniony na X

Bez tego elementu Windows nie byłby taki sam. Która jego wersja najbardziej Ci się podoba?

Bez tego elementu Windows nie byłby taki sam. Która jego wersja najbardziej Ci się podoba?